sobota, 29 września 2012

Krótko o wycieczce.

Krótko, bo padam i mimo, że od wyjazdu minęło 3 dni, to dzięki dzisiejszym zajęciom w szkole nie mam kiedy odsapnąć nie mówiąc juz o stercie prania, którą mnie woła...
Po kolei.
W autobus wsiadłyśmy we wtorek w południe. PolskiBus mnie zaskoczył i miał dla Lusi fotelik... Szok, nie? Ale za coś się płaci za dziecko pełnopłatny bilet ;) Jako, że zamawiałam go jak tylko dowiedziałam się o szkoleniu, to w jedna i drugą stronę cała impreza kosztowała 80 zł. Nie jest źle ;)
Po drodze była i zabawa i spanie, ale o dziwo najlepszym odwracaczem uwagi była tablica ze znikopisem... Zastanawiam się czy dlatego, że Lusia przechodzi fascynacje rysowaniem, czy może dlatego, że było to coś nowego...
Po drodze dostałyśmy po drożdżówce i herbacie. Miło ;)
Do Warszawy dojechałyśmy późnym wieczorem, a dostanie się na Bemowo zajęło nam trochę czasu. Kiedy Ola nas przywitała (, bo u niej się zatrzymałyśmy) miałam nadzieje, że Młoda padnie jak kawka a my chwilę posiedzimy... Jednak dzieci mają dziwną właściwość ściągania energii znikąd i jak tylko zobaczyła Anulę, która jest o 3 miesiące starsza to się zaczęło- ganianie, skakanie po łóżku, tańce wygibańce. Zabawa była tak przednia, że następnego dnia nie miałam wątpliwości przed zostawieniem Lusi z Ania i jej Ciocią.
.
Warszawa trochę mnie przeraża. Oczywiście gdyby nie gps to w ogóle bym się nie odnalazła choć oczywiście bez wpadki przy powrocie się nie obyło, bo pomyliłam strony w która miałam jechać ;)
Szkolenie było bardfzo udane, ale myślę, że więcej napiszę na Bobasowym blogu (może z wyjątkiem zagadnienia płodności, o którym pisałam na fanpage). Bardziej emocjonujące było to, że miałam raptem 3 godziny na dojazd na Bemowo (prawie godzinę), spakowanie Dziecka i powrót na Wilanowską.
Z powrotem wsiadłam w nówkę tramwaj i tu taka refleksja. Myślisz, że nowy tramwaj jedzie szybciej?? Nic bardziej mylnego! Jest wręcz odwrotnie.
Myślałam, że nigdy nie dojedzie, ale na szczęście dojechał na styk, że dobiegłam do metra- z wielką torba, koszykiem wiklinowym i dzieckiem w chuście to nie był taki mały wyczyn ;)
Do autobusu zdążyłam rzutem na taśmę (15 minut przed odjazdem) i niestety Lusia po drodze mi zasnęła.
Droga powrotna nie była już tak przyjemna. Jednak dwa dni pod rząd 6 godzin w drodze to za długo dla takiego Bąka. Wniosek? Następnym razem jedziemy na dłużej ;)
Wyjeżdżając Stolica żegnała nas jesiennym słońcem- ogólnie to się pięknie wybrałam, ba nawet kurtkę zapakowałam do torby, a w środę zrobiło się tak ciepło, że zastanawiałam się co jeszcze z siebie zdjąć ;).


poniedziałek, 24 września 2012

wyczyn taty... jesień... wycieczka?

...
W weekend odbyły się pierwsze zajęcia z dietetyki. Jestem pozytywnie nastawiona, a wykładowcy zdają się być raczej pasjonatami w swojej dziedzinie co pomoże w łatwiejszym przekazaniu i przyswojeniu wiedzy (mam nadzieję).
I to był pierwszy weekend w czasie którego Dziecko zostało z Ojcem na calutki dzień.
Myślałam, że będę się przejmować, dzwonić, denerwować. Ale nie. Poradzili sobie dobrze i okazało się, że :
  • moje dziecko samo potrafi przyjść z pieluchą, żeby ją zmienić i co najlepsze na czas zmiany wdrapuje się na łóżko i kładzie się- kiedy ja muszę zmieniać w biegu
  • informuje, że chce spać i przytula się i zasypia
Dla mnie to nowość i stan bliski ideału ;) Ciekawe kiedy będzie mi dane go osiągnąć ;)
...

No i stało się. Mamy jesień. Szkoda tylko, że w Gdańsku to nie jest ta wersja Złotej Polskiej jesieni z kolorowymi liśćmi na drzewach przepuszczającymi złote promienie słoneczne, mieniącymy się kasztanami i matowymi żołędziami na trawnikach i masą jabłek i śliwek w cudnych cenach ;)
A nie. Informuję, że w Gdańsku trzeba się nałazić, żeby znaleźć czerwone liście, kasztanów jeszcze nie uświadczysz, owoce są pieruńsko drogie a słońce... ech. brak słów.
Jest zimno, wietrznie i raczej deszczowo.
...
I teraz siedzę i myślę, jakby się tu spakować, bo jutro wyjeżdżamy. O 13 mamy autobus do Warszawy. Tam nocleg u przyjaciółki, a w środę szkolenie BLW i powrót. Niby krótko, ale trzeba trochę zabrać ubrań, a problem wydaje się tym poważniejszy, że żadna prognoza nie uwzględnia pogody którą w chwili obecnej obserwuję za oknem. I jak tu się wyszykować?
Uciekam dalej myśleć i przygotowywać jakieś jedzenie dla nas na drogę, bo to jakby nie patrzeć prawie 6 godzin jazdy.

sobota, 22 września 2012

mama idzie do szkoły

I postanowione. Mama dziś była pierwszy dzień na zajęciach. Łatwo nie będzie, bo zajęcia są w każdy poniedziałek, sobotę i niedzielę, a Mąż Mamy ma pracę zmianową i uda się mieć tylko połowę tych dni wolnych, ale czego się nie robi dla nauki ;) Trzeba będzie wieczorem po prostu przysiąść i zaległości nadrobić z podręczników.
A co to za szkoła?
Otóż niecały rok temu, kiedy to Lusia zaczęła się interesować jedzeniem i BLW stało się nie tylko teorią, ale i praktyką bawiłam się tym. Bawiłam się jedzeniem, zeszłam "na podłogę" i zanużałam całe dłonie w jedzeniu badając konsystencję palcami i ustami. A to był tylko początek. 
Później na blogu "Bobas lubi wybór" ówczesna autorka dodała ogłoszenie, że odda pióro w dobre ręce...
Powód? Brak czasu spowodowane studiowaniem. Studiowaniem czegoś co zrodziło się z idei BLW i od początku wdrażania się kiełkowało jak to biblijne ziarnko gorczycy, a ja pomyślałam "nieźle ją wzięło", ale sama się zgłosiłam. I oto po roku ja sama zaczynam tą samą przygodę co Ania. Zapisałam się na DIETETYKĘ :) Może to nie studia, bo na to nie ma ani czasu, ani tym bardziej pieniędzy, ale udało się wygospodarować z rodzinnego budżetu trochę "grosza" i zdecydowałam się na szkołę policealną, która po 2 latach kończy się technicznym egzaminem państwowym.
Z pełnym wsparciem i błogosławieństwem Męża będę zmierzała w obranym raz kierunku mając nadzieję, że wiedza, która zdobędę przysłuży się nie tylko mnie i mojej rodzinie, ale i innym :)
Przypieczętowaniem tego co zaczełam będzie spotkanie z Gill Rapley, która będzie edukować przyszłych doradców BLW w Polsce :)
Tak więc we wtorek w południe wsiadam z Dzieciem do autobusu i jedziemy na podbój Warszawy :) Do zobaczenia w środę.
A dla tych, którzy chcą po prostu spotkać się z autorką i rozwiać swoje wątpliwości Wydawnictwo zaprasza wszystkich w środę na 18. W Trafficu wszyscy rodzice i ich dzieci będą mogli poznać Gill i posłuchać jak opowiada o BLW. Niestety ja już będę siedziała w autobusie powrotnym i wam zazdrościć ;)

poniedziałek, 17 września 2012

jesień? wstążki

W powietrzu powoli ją czuć. A już na pewno u nas w domu. Zarówno Mama jak i Córka są bardzo pociągające. Mimo to wybrałyśmy się na spacer.
Cicho liczyłam na zebranie choćby garści kasztanów ale niestety się przeliczyłam. W środę sobie to odbije z nawiązką.
Autobus zawiózł nas na Starówkę. Dziecię uczyło się samodzielności, nie darowało żadnym schodom i stopniom.
Nawet udało się wykarmić trochę gołębi ;)
I tak nas zawiało pod pomnik Heweliusza.

A czym jest to kolorowe w tle?
To najlepsza instalacja , która obecnie zdobi Gdańsk.



Jest to "Koncert na wstążki"  Jerzego Janiszewskiego.
Tylko zobaczcie jak wygląda w akcji.
Tylko do końca września!
ps. Zaczynam się zastanawiać czy nie szukać jakichś przyjemnych miejsc i o nich nie pisać ;)

niedziela, 16 września 2012

reklamowe kity...

Ania na swoim blogu napisała o atakującej nas z każdej strony reklamie Tymbarka.
Miła prawda? Żeby było śmiesznie to jak pierwszy raz ją słyszałam przez ścianę to zrozumiałam "bleee" ;)
Powinni za to karać po prostu. Już kiedyś byłam w szoku kiedy podpięli sie pod reklame ministerstwa zdrowia o pięciu porcjach warzyw w rodzinie Piątkowskich.
Marketingowiec się nie wysilił...
Ale nie było to jeszcze takie straszne. W końcu sok to też witaminy- szczególnie, że wszystkie są dodatkowo wzbogacane witaminą c. (Niech mi ktoś wytłumaczy po co?? Przecież taka pomarańcza już jest kwaśna!) Zamiast zachęcić do jedzenia warzyw i owoców, które oprócz witamin mają jeszcze cenny błonnik, którego w sokach brakuje, a jak jest to każą sobie za to płacić chore pieniądze (czyt. pomarańczowe soki z farfoclami = miksowane skórki z pomarańczy...) to wciskają ludziom taka głupotę. No ale tak. Pić coś trzeba, bo jesteśmy biedni jak pijemy wodę, a na sprzedaży warzyw i owoców zarabia znacznie mniej osób...
Ale nie wiem jak was ale mnie najbardziej WKURZA reklama leku na apetyt. Sławetnego Apetizera...
Od niedawna pojawiła się wersja TV, bo do tej pory drażniła mnie swoja obecnością w radiu...
W czasach gdzie chorobą cywilizacyjną jest otyłość fundować coś takiego? O zgrozo...
Żeby było zabawniej wersja telewizyjna zawiera kilka ciekawych akcentów...
Kto by pomyślał, że dziecko po wypiciu tego "cudownego leku" polubi brokuły, szpinak, brukselkę, wątróbkę a nawet pietruszkę czy koperek na ziemniakach...
Po prostu CUD!!!

środa, 12 września 2012

huśtawka

Dziecko mi szaleje. Od pewnego czasu staram się wychodzić na plac zabaw choćby na 1,5 godziny. I przyznam się, że często gęsto jesteśmy na nim same. Jakiś tydzień temu, kiedy pogoda nie była jakaś rewelacyjna, ale nie padało, w ciągu naszego dwugodzinnego pobytu przez plac przewinęło się… Czworo dzieci. Każde z opiekunem było maksymalnie 20 minut. Miło, nie?
Choć ostatnio przestało to mnie boleć, bo Luśka ma 1,5 godzinne maratony na huśtawce. Jedyne urozmaicenie to zmiana na tę obok, ewentualnie zmiana strony, na którą patrzy. Chyba przyjdzie mi się pogodzić. Ba. Nawet dostrzegam pewne plusy:
  1. Mogę czytać książkę, co mi się nie zdarza przy dziecku ( jestem przy końcówce „Bez lęku” i… jeszcze o niej napiszę, bo jest dla mnie kwintesencją człowieczeństwa i tego jak powinno się żyć).
  2. Będę miała taaaakie muły ;)

Ale nie o tym chciałam napisać. W niedzielę trafił się nad Zatoką piękny i ciepły- ba, wręcz gorący dzień. Było tak ładnie, że postanowiłam wyjść na plac zabaw na „dobicie”, czyli koło godziny 17. Same w domu byłyśmy, po kościele, po obiedzie, więc absolutnie nigdzie nam się nie spieszyło. Tylko czasem rękę bujającą zmieniałam, jak w poprzedniej brakowało siły.
Wiadomo, że co raz szybciej robi się szaro, co jest dobrym argumentem za tym, że trzeba już iść do domu, ale przecież nie zawsze zadziała. Na pewnego chłopca nie podziałało. Na oko może trzyletni... Mama już zmęczona, prosiła, namawiała, ale bez skutku. I w pewnym momencie zrobiła coś, czego zrozumieć nie umiem i nie chcę. Odwróciła się na pięcie i zaczęła iść w stronę domu. Bez słowa, bez uprzedzenia, nic! Moja pierwsza myśl? „Och ty głupia kobieto… Przecież dziecko będzie się bało, że go zostawisz i to wcale nie znaczy, że będzie cię słuchało…”
Przecież ja też to znam, moje dziecko tez jest z tych „nieściągalnych” do domu. Czasem uda się wytłumaczyć, że trzeba iść na zakupy/ zjeść obiad/ kolację/ iść spać/ umyć się, ale czasem nic nie działa. I co wtedy? Nie odwracam się i nie uciekam. Nie zostawiam płaczącego i nierozumiejącego nic dziecka samego. Biorę na ręce, przytulam, tłumaczę dalej i nawet, jeśli płacze to jestem przy nim. Daje to poczucie, że w swoim całym nieszczęściu, złości i żalu nie jest samo. Mam nadzieję, że kiedyś mi powie „Wiesz mamuś. Dziękuję, że mnie nie zostawiałaś samej jak było mi po prostu źle”…

wtorek, 4 września 2012

BLW i my w Dziecku

Z wakacyjnych atrakcji mieliśmy również wakacyjne wydanie "Dziecka" :)
Najpierw rozmowa z Panią Karoliną, która była bardzo zainteresowana tematem BLW. Słuchawka była aż czerwona, a przecież to miał być tylko niewielki artykuł! Pani Karolinie udało się uchwycić naważniejsze rzeczy, choć to i tak kropla w morzu BLW ;)
Później wizyta Pani Renaty Dąbrowskiej i piękne zdjęcia!!! Oj piękne! Jak na osobę z takimi osiągnięciami (masa nagród) jest bardzo skromna :) Zresztą co ja będę pisać. Sami zajrzyjcie na jej BLOGA.
I najpiękniejszym dla nas prezentem było przesłanie przez Pania Renatę zdjęć, które nie poszły do gazety a były są dla nas wspaniałą pamiątką...




Pani Renato. Dziękuję z całego serca!
A po jakimś czasie nasze zdjęcie i fragmenty rozmowy pojawiły się w miesięczniku "Dziecko". To naprawdę niewiele, ale mam cichą nadzieję, że chociaż część osób postanowiło się wgłębić w temat i pozwoliło dziecku działać na "własną rękę" :)
 
Dla tych, którym dotrzeć się do tego numeru nie udało mam wersję skanowaną ;)
Miłej lektury.

niedziela, 2 września 2012

mini serniczki


Przepis znalazłam u Mamy. Ona go modyfikowała kilka razy, a to oryginał Babci. No może niedokońca oryginał, bo ma jednak moje "ulepszenia", ale nie są to jednak zmiany w proporcjach i ogólnym składzie.
Po pierwsze ciasto. Robię na maśle, z brązowym cukrem i bez proszku do pieczenia. No i zakochałam się w mące krupczatce. Spróbowałam pierwszy raz jak Szwagierka robiła i nie ma przebacz. Kruche tylko z nią.
Po drugie do masy używam masło i brązowy cukier.
Po trzecie robię z połowy porcji. Babcia robiła z kilograma sera i wychodziła wielka blacha. Na nasze potrzeby pół jest aż nad to, a kiedy spróbowałam upiec sernik w foremkach mufinkowych, to... Strzał w dziesiątkę! Z tej porcji wychodzi równe 2 silikonowe blaszki serniczków na każdej 12 sztuk.

Ciasto:
100 g cukru pudru (ja mielę w młynku brązowy)
200 g masła maślanego ;)
300 g mąki krupczatki
2 żółtka
2-3 łyżki kakao

Masło przesiewamy, łączymy z cukrem i kakao. Dodajemy żółtka i partiami ścieramy na tarce masło co jakiś czas mieszając widelcem. Gdy całość znajdzie się w misce szybko zagniatamy ciasto, formujemy kukle i wkładamy do zamrażalnika na jakiś czas. Im mniej ciasto ma kontaktu z ciepłą ręka tym lepiej. Będzie bardziej kruche. Pod wpływem ciepła zaczyna pracować gluten.

Masa twarogowa:
1/2 kg twarogu (najlepszy twaróg w kostce, a nie sernikowy)
1/2 szk. cukru brązowego
1 łyżka maki ziemniaczanej
2 jajka
2 białka, które zostały z robienia kruchego ciasta
125 g stopionego masła

Oddzielić białka od żółtek i ubić sztywną pianę. Żółtka utrzeć z cukrem. Dodać twaróg, stopione masło i mąkę. Po dokładnym wymieszaniu delikatnie połączyć z białkiem dodawanym partiami.
Silikonową formę natłuścić masłem i wysypać mąką krupczatką. Połowę zmrożonego ciasta zetrzeć na tarce i wyłożyć w 24 foremkach (albo jednej dużej). Na ciasto wyłożyć masę serową (po łyżce na jedną foremkę) i zetrzeć pozostałe kruche ciasto.
Piec w 180 stopniach co najmniej 20 minut. Jak będzie dobre to się ładnie zetnie i będzie pachnieć :)
Smacznego!

Ostrzegam. Uzależniają do ostatniego serniczka ;)

powakacyjnie- wspomnienie sierpnia

Zaniedbałam bloga przez wakacje, ale mam bardzo dobrą wymówkę ;)
Jako, że matka z zasady nie ma wakacji ale mąż matki a i owszem, więc skorzystaliśmy wyjeżdżając kilka razy.
Po wizycie u drugiej babci wróciliśmy do pierwszej już w trójkę i spędziliśmy miłe chwile na Toruńskim Starym Mieście.





 
Nigdy nie przypuszczałam, że woreczek grochu sypany przez kogoś może zapewnić taką rozrywkę.
Przy okazji obiadu w Starym Młynie dostałam porządną inspirację do ekserymentowania z pierogowymi nadzieniami i pierogiem innym niż gotowany, choć ciastu twarogowemu zostanę wierna.

Później wieś...Dziecko niestety nie załapało się na wsiowe truskawki, bo już po sezonie, a malin jeszcze nie było (rodziciele mają późną odmianę, która w sierpniu dopiero kwitnie, choć nie sprawiło to, że dziecko zrezygnowało z szukania ledwo co różowych okazów), ale dziadkowie robiąc prezent wnuczce nie oskubali jednego rzędu czarnych porzeczek.Kilka sztuk się ostało.


A po powrocie do Gdańska? Miałam do przerobienia 3 worki wiejskich jabłek starych odmian ;)
Do tego ząbkowanie sprowadziło katar, który trwał i trwał...
A tydzień temu poprowadziłam spotkanie na temat BLW w jednym z Klubów Mam :)

Było smacznie i sympatycznie i tak przyjemnie, że pomyślałam o szkole dla siebie. We wtorek się okaże czy to dla mnie ;)