Wiele się mówi o tym zjawisku i ja czasem wspominam, bo przecież karmię, więc to jest, jakby nie patrzeć, część naszego życia tak jak jedzenie czy picie. Ale wydaje mi się, że nie pisałam jak to u nas było, że trwa. Nie chcę, żeby wyszło, że się żalę, ani robię z siebie bohaterki, bo nią nie jestem mimo, że karmienie piersią jak swego rodzaju super mocą :)
Przyznam się, że choruję na koszulkę z fajną grafiką w tym stylu.
Znowu dygresja ;)
Chciałam tylko pokazać swoje początki, które mimo, że nie były łatwe, to nie sprawiły, że się poddałam.
Moim szczęściem było donoszone dziecko. Lusia urodziła się w dniu, który wyznaczyłam za pomocą metody (o tym kiedy indziej). Poród nie był idealny, ba wręcz przeciwnie, ale mimo, że wspomnienia łatwe nie są to Lusia okazała się zdrową i silną dziewczyną, która potrafiła się o swoje upomnieć.
Po porodzie nastąpiły pewne komplikacje i tym trafem ja zostałam wywieziona na salę operacyjną, a córka na adaptacyjną i od tego momentu zaczęły się schody.
W normalnym wypadku dziecko jest z matką ciągle, ba- słyszy się o tym, że w niektórych cudownych miejscach ktoś przynosi dziecko do przystawienia. Ja po zabiegu zostałam całkiem sama od 1 w nocy to 12 w południe, kiedy to koleżanka z sali była ciągle ze swoim synkiem. Wiedziałam wtedy jak się czują matki, które muszą po stracie patrzeć jak współleżące leżą pod ktg i wsłuchują się w ruchy dziecka. Przesadzam? Nie przeżyłam poronienia, ale z perspektywy czasu wiem, że ten czas był czasem straconym... oj bardzo.
Mimo proszenia o dziecko dostałam je dopiero po wszystkich obchodach (pech chciał, że się wszystko tak przeciągnęło w czasie), a przyniesione dziecko spało. Jam matka niedoświadczona i naiwna. Nie wiedziałam co mam zrobić, jak przystawić i jak sobie radzić... Ktoś pomógł? Raczej nie. Dopiero gdy Mała się obudziła mogłam ją spróbować przystawić do piersi, bo wybudzić się nie dała.
Mimo, że moje piersi wyglądają normalnie proces karmienia był trudny. Przez ciążę nie uświadczyłam siary, po porodzie coś tam zdążyli "wycisnąć", ale była to kropla w morzu biorąc pod uwagę co się działo później.Nie od dziś wiadomo, że brak odpowiedniej stymulacji to brak pokarmu.
Przystawiając córkę nie tylko czułam dyskomfort. Moja pierś okazała się za duża na jej małą buźkę, a brodawka wyglądająca całkiem normalnie chowała się i uniemożliwiała prawidłowe chwycenie. Żadne zdjęcia w książkach, na plakatach nie sprawiły że czułam się lepiej. Bo to przecież tak pięknie wygląda- matka trzyma obiema rękami dziecko i ono je. A jak tu poradzić sobie z niemogącym się przystawić noworodkiem w jednej ręce i piersią, której brodawka robi takie hece w drugiej? Do tego należy dodać krzyczące dziecko tak, że cały oddział je słyszał, baby blues, ból i dyskomfort (po zabiegu byłam ciągle na lekach przeciwbólowych a siedzenie było okupione dużym cierpieniem).
Oczywiście nie zdziwię żadnej mamy, że pomoc jaką otrzymałam była znikoma- przynajmniej w czasie pierwszych 2-3 dni. Każda położna mówiła co innego, lekarze nie mówili nic, a każda mama radziła sobie na swój własny sposób i to z różnym skutkiem. W środku nocy zasłabłam. Położna po konsultacji zabrała dziecko na dokarmienie, bo strasznie płakało (zdziwiła się, że tam mało dojadła ze strzykawki), ja ostałam kroplówkę, a dziecko zostało zabrane na adaptacyjną i znów mimo próśb zostało przyniesione po obchodzie następnego dnia. Kolejny dzień przy piersi, bardzo niemiłe położne, które warczały. W nocy krzyki, uświadomienie mi, że dziecko ma wpisane dokarmianie i dlaczego tego nie robię,przecież muszę dokarmiać (wierzcie mi lub nie, ale byłam tak otępiała tym wszystkim, że z pewnych oczywistych rzeczy nie zdawałam sobie sprawy).
Od tego czasu mała dostawała trochę mm. Tyle ile wypiła podane przez strzykawkę po palcu.
I nadszedł dzień, a właściwie noc kiedy otrzymałam pomoc której tak bardzo potrzebowałam. Dyżur miała doradczyni laktacyjna pani Joanna. Złota kobieta, która gdy weszła wieczorem zajrzeć co u nas słychać (mało która to robiła) i zobaczyła w jakim jestem stanie, obiecała, że pomoże. I pomogła.
Mam za sobą karmienie przez kapturki Medeli(które pani Asia dobrała), dokarmianie strzykawką przed karmieniem (też przez nią zalecone), żeby dziecko na spokojnie złapało pierś a nie darło się w niebogłosy. Mamy masę wypróbowanych pozycji do karmienia i do 3 miesiąca karmiłam tylko na siedząco i to przeważnie w pozycji spod pachy. (Na to żadna wcześniej położna nie wpadła, bo najłatwiej było mi przystawić na leżąco i to najlepiej ciągle z tej samej piersi, bo jak usłyszałam "nie będę się kładła na panią, żeby pani pokazać jak się karmi!").
Po powrocie do domu było trochę lepiej, ale i tam były trudności, choćby dlatego, że rogal się u nas nie sprawdził i musiałam szukać na allegro "twardej" poduszki do karmienia. Przy każdym karmieniu biegałam zrobić mieszankę, żeby nie ryzykować krzyków i nerwów dziecka. Wprawdzie udawało się jakoś etap ten omijać, ale w gotowości byłam zawsze.
Były kryzysy, poranione brodawki, dziecko u piersi praktycznie całą dobę. Ba ostatnio do listy doszedł nawet zastój ;) Gdzie po roku karmienia po prostu się go nie spodziewałam (filiżanka sparzonej szałwii, gorący okład i całodzienne ssanie dziecka; szałwia po to, by mimo ssania- stymulacji, nie było więcej pokarmu).
Ale karmimy. Karmimy się dalej i mimo, że Lusia ma ponad rok to dalej chętnie i dużo je w dzień i zamiast przekąski woli pierś. I wierzę, że się da. Wiem, że są wyjątkowe sytuacje, gdzie dawanie mieszanki dodatkowo jest potrzebne, ale nawet ta minimalna ilość jest ważna, bo to nie tylko jedzenie czy picie. To odpowiednie przeciwciała, najlepszy probiotyk, ale odpowiednia dawka bliskości, której nie tylko potrzebuje dziecko, ale i matka.
I wiem, że może to wizja utopijnego państwa, ale chciałabym, żeby każda mama chcąca karmić piersią mogła uzyskać odpowiednią pomoc, a kiedy już wszystko zawiedzie nie miała wyrzutów sumienia, a była dumna, że zrobiła wszystko, żeby karmić choć życie pisze różne historie.